piątek, 12 sierpnia 2011

czwartek, 28 kwietnia 2011

Talerz dla Fifi

Jakiś czas temu koleżanka wyświadczyła mi potężną przysługę. Umówiłyśmy się, że w rewanżu zrobię jej talerz ozdobiony techniką decoupage. Mam dużo serwetek do ozdabiania, wśród nich udało się znaleźć tę, która posłużyła do ozdobienia talerza. Był to delikatny, secesyjny kwietny wzór, z kremem i bladą zielenią. Zdecydowałam się na jasnokremowy kolor farby podkładowej, aby korespondował z kolorem płatków. Postanowiłam zrobić na farbie delikatne spękania. Co do wyboru koloru farby, która miała wyzierać spomiędzy spękań to wahałam się pomiędzy zielenią a złotem, finalnie wybrałam złoto.






Na umyty, dokładnie wytarty talerz nałożyłam kwietny wzór, który uprzednio wycięłam z serwetki. Oczywiście robiłam to od spodu, niejako "odwrotnie", tak więc wierzch talerza jest gładki, szklany a wzór widać spod spodu.



Po wyschnięciu kleju nałożyłam lakier do spękań w taki sposób, aby ominąć wzór. Następnie zaś nałożyłam równomierną warstwę kremowej farby podkładowej i zostawiłam talerz do wyschnięcia. Na tym etapie nie jest wskazane dosuszanie farby suszarką, gdyż ciepłe powietrze powoduje większe spękania. Mnie zależało na delikatnej siateczce spękań, więc pozwoliłam wyschnąć farbie „samodzielnie”.









Następnie nałożyłam złotą farbę. Po wyschnięciu pierwszej warsty, którą nakładałam wieczorem, nałożyłam następną rano, gdyż lakier do spękań w międzyczasie jednak nadal delikatnie pracował i gdzieniegdzie nadal prześwitywały spękania. Na koniec talerz został dwukrotnie polakierowany lakierem bezbarwnym, dla ochrony i utrwalenia farby.









Fifi dostała też chleb żytni, pieczony na zakwasie. Mam nadzieję, że jej smakował!























wtorek, 19 kwietnia 2011

Fasola

Parę dni temu posadziliśmy fasolę ozdobną. Najpierw przez jakiś czas zbieraliśmy pudełka po jogurtach, kefirach czy serkach, aby mogły służyć jako doniczki. Przydały się też, upchnięte gdzieś w głębi szuflady kuchennej, drewniane pałeczki dołączane do zestawów sushi. Mamy ich całą masę! (zupełnie nie rozumiem, skąd).
Rzędy kubeczków stoją na parapecie okiennym w sypialni, a ja codziennie pieczołowicie podlewam nasionka. Dziś wstaję i co widzę? Wykiełkowały :)
Przyjemne uczucie, tak sobie popatrzeć na kiełkujące rośliny. Tym przyjemniejsze, że są to ziarna fasoli, które sami zebraliśmy. W zeszłym roku kupiłam kilka torebek z nasionami, wysiałam, i posadziłam – trochę u nas na balkonie, a trochę u taty w ogródku. Nasza balkonowa fasola nie wytworzyła strączków, ale ta zasadzona w ogródku- całą masę. Zebraliśmy je jesienią, przechowaliśmy i proszę. Mamy własną fasolę! Jak miło..


Fasola ozdobna jest rośliną pnącą – ładnie się prezentuje na wszelkiego rodzaju siatkach czy też okratowaniu. Rośnie szybko i nie jest zbytnio wymagająca – wymaga tylko regularnego i obfitego podlewania. Kwitnie ładnie i obficie, a jeśli ma naprawdę dogodne warunki bytowania – strączkuje.


Hydrolaty


Z nazwą „hydrolat” spotkałam się po raz pierwszy całkiem niedawno, na blogu Cathy. Napisała, że używa ich do tonizacji twarzy. Zaciekawiło mnie to, więc poszukałam dalszych informacji. Czym jest hydrolat? To woda, która pozostaje po destylacji olejków zapachowych. Zawiera niewielką ilość olejków eterycznych. Dzięki zawartości substancji roślinnych hydrolaty nawilżają, łagodzą, odżywiają. Oczywiście nie wszystkie działają tak samo – aby dobrać hydrolat odpowiedni dla potrzeb swojej skóry, trzeba poczytać o jego właściwościach.
Ponieważ mam cerę mieszaną w kierunku tłustej, byłam zainteresowana kosmetykiem, który będzie zmniejszał wydzielanie serum, matowił, a przy tym nawilżał. Wybrałam więc hydrolaty: głogowy, oczarowy i lipowy. Zamówiłam je w sklepie internetowym, specjalizującym się w sprzedaży półproduktów, z których można własnoręcznie „ukręcić” swoje własne kosmetyki, np. krem czy też serum. Moje zainteresowania nie biegną w tym kierunku, nie widzę się z wagą ani pipetą, z farmaceutycznym zacięciem odliczającą krople eliksirów. Ale hydrolat w postaci toniku? To mi się spodobało, dlatego że nie ma w nim żadnych dodatkowych składników, takich jak konserwanty (dlatego też hydrolaty mają krótki okres przydatności do użycia).
Przesyłka dotarła do mnie szybko i była bardzo starannie zapakowana. Każda butelka opatulona była w tekturę, a potem owinięta w gniazdko z gazetowych ścinków. Pudełko zaś wypełnione było styropianowymi kulkami. Butelki, mimo że szklane, byłoby bardzo trudno uszkodzić w transporcie.
Ciekawa jestem, jak się będzie używać tych preparatów – i czy zamówię kolejne buteleczki.














Przy pisaniu notki korzystałam z artykułu „Hydrolaty czyli wody kwiatowe”





Mahihi Design

Ostatnio codziennie spotyka mnie coś miłego. Nie inaczej było wczoraj - dostałam przesyłkę od przyjaciółki ze Stanów. W porządnej, tekturowej kopercie znalazłam kartkę z uroczym zajączkiem (a może to jest króliczek?) oraz błyszczącą sakiewkę w której był pierścionek.
Ten pierścionek, to nie jest taki sobie zwykły pierścionek jakich wiele, tylko pierścionek zrobiony ręcznie przez Maję. Nawet nie wiem jak. Czy siedziała z młoteczkiem i na miniaturowym kowadełku wykuwała srebrną obręcz? W każdym razie – wyszło pięknie. Kamyk to topaz, bladoniebieskie oczko, dokładnie tak bladoniebieski, jak tego pragnęłam. Jak pisałam we wcześniejszej notce, uwielbiam przedmioty hand-made, bo są niepowtarzalne. Pierścionek bardzo mi się podoba, noszę go od wczoraj i wszystkim pokazuję.












Maja robi dużo lepsze zdjęcia niż my. Można je obejrzeć na jej stronie. Znajdują się tam zarówno fotografie zrobionej przez nią biżuterii (wykonanej w różnych technikach), jak i zdjęcia „po prostu”. Zapraszam!






środa, 13 kwietnia 2011

Lush i Lucy Minerals

Ostatnio zaczęłam się bardziej interesować kosmetykami, zarówno tymi do pielęgnacji jak i kolorowymi. Trochę czytam na ten temat ale jednym z najważniejszych czynników przy podejmowaniu wyboru jest osobista rekomendacja (lub jej brak) osób, które znam. Koleżanka używała przy mnie kremu do rąk – zaintrygował mnie, bo był w postaci kostki podobnej do kostki mydła, a nie w formie kremu wyciskanego z tubki. Dodatkowo, obłędnie wprost pachniał! Zapytałam – co to, i dowiedziałam się że to kosmetyki organiczne firmy Lush. Jakiś czas później przeczytałam artykuł w Wysokich Obcasach, w którym między innymi wspominano o Lushu i nazwa się utrwaliła się mojej pamięci. Zgadałyśmy się z ową koleżanką i postanowiłyśmy zrobić wspólne zamówienie. Zamówienie wczoraj do mnie dotarło (nie wszystkie produkty widoczne na zdjęciu są moje, część jest koleżanki) i nie mogę się doczekać testów! Póki co wiem jedno – kosmetyki pachną po prostu cudnie, cudnie!
Pudło było starannie zapakowane – kosmetyki bezpiecznie leżały otulone styropianowymi piankami i nic nie uległo uszkodzeniu. Miłe było to, że firma dołożyła trzy próbki żelu pod prysznic (piszę odruchowo „żel”, chociaż kosmetyk ma raczej konsystencję gęstego kremu) w rozmiarach całkiem solidnych, właściwie jak pełnowymiarowy produkt.






Wtorek okazał się dniem-w-którym-przychodziły-paczki. Tego samego bowiem dnia dostałam przesyłkę z Lucy Minerals. To amerykańska firma oferująca kosmetyki mineralne. Ostatnio sporo osób interesuje się tymi kosmetykami i rekomenduje je, kosmetyki mineralne mają swoje silne lobby, cały mocny i prężnie działający dział na opiniotwórczym forum Wizaż. Tak więc postanowiłam także spróbować i zamówiłam dwie próbki podkładu. Zamówiłam dodatkowo mineralny liner do oczu, którego bardzo pochlebną recenzję przeczytałam na blogu Cathy. Przesyłka dotarła do mnie w uroczej kopercie, z odręcznie napisanymi pozdrowieniami, a produkty były starannie zabezpieczone.




Ciekawa jestem wyników testów. Nie wszystkie opinie są entuzjastyczno- pozytywne, jak wszędzie – można znaleźć i głosy sceptyczne.






wtorek, 12 kwietnia 2011

Kolacja

Jednym z naszych ulubionych dań na kolację są ziemniaki, ugotowane na parze w mundurkach. Proces ten jest czasochłonny – na ziemniaki średniej wielkości trzeba liczyć około godziny w parowarze, ale efekt z pewnością jest tego wart. Podczas gotowania większość „dobroci” zawartych w surowych ziemniakach uchodzi do wody, podobno są badania które mówią że straty witamin i minerałów sięgają 40%. Kiedy natomiast ziemniaki nie są obrane, utratę minerałów redukujemy do minimum. Nie bez znaczenia jest też to, że ziemniaki gotowane w mundurkach zachowują pełnię smaku, różnica jest nieprawdopodobna – smakują wprost niebywale!
Posypałam ziemniaki siemieniem lnianym, uprażonym uprzednio na patelni i roztartym w moździerzu z odrobiną, ale to dosłownie odrobiną! soli. Ja bardzo lubię tę przyprawę, stosuję ją prawie do wszystkiego – posypuję nią kanapki, sałatki, zupy etc. Po prostu mi smakuje, ale fajne jest też to, że jest zdrowa.

Tym razem ułożyłam kartofle, już obrane z mundurków, na posłanku z sałaty, z wierzchu zaś polałam oliwą extra virgin która ma super właściwości (oprócz tego że jest smaczna).

Na koniec – obrana ze skóry i pozbawiona ości wędzona makrela. Niedroga, łatwo dostępna, smaczna a przy tym bogata w kwasy omega3, których nie można zjeść za dużo.





Kolacja była naprawdę smaczna i zjadłam ją z przyjemnością. A moje samopoczucie dodatkowo poprawiał fakt, że była też całkiem zdrowa! Oczywiście, jeśli ktoś stara się jeść niskokalorycznie, to oliwę powinien stosować z umiarem, tak samo wędzona ryba nie jest produktem „light”. Ale ja uważam że niezdrowe jedzenie to nie znaczy „jedzenie-które-zawiera-tłuszcze”. Unikanie tłuszczów całkowicie to nie jest dobry pomysł – są potrzebne do tego, aby niektóre witaminy mogły zostać przyswojone przez organizm, do prawidłowej pracy stawów, dla utrzymania zdrowia serca, wyliczać można by długo. Owszem, należy unikać tłuszczów trans, które są zawarte w wysokoprzetworzonej żywności, ale „dobre” tłuszcze są po prostu potrzebne do prawidłowego funkcjonowania. Tak więc smacznej rybki!




piątek, 1 kwietnia 2011

Uwielbiam hand made!


Zawsze lubiłam przedmioty wytworzone ręcznie – uszyte, wyszydełkowane, wyhaftowane, wydziergane, namalowane, zręcznie sklecone. Z własnym pomysłem, ze śladem własnych rąk. Przemysłowa produkcja jest taka bezduszna… Tymczasem wyroby hand-made, niekiedy niedoskonałe, ale równie często – dopracowane i dopieszczone, z indywidualnym rysem twórcy, to jest to co przemawia do mnie bardzo. Chętnie kupuję i noszę ręcznie dziergane czapki, szale i chusty. Obdarowuje mnie takimi wytworami swoich rąk przyjaciółka, a ja je z upodobaniem noszę. Uwielbiam ręcznie robione mydła, to hobby jest nawet całkiem kosztowne gdyż mydła wytwarzane ręcznie uważane są za produkt ekskluzywny. Wiele uroku mają dla mnie odrestaurowane meble – zeszlifowane, pomalowane, polakierowane, niejednokrotnie ozdobione ręcznymi malunkami. Lubię, tak popularną ostatnio, samodzielnie robioną biżuterię – moja koleżanka z pracy robi prześliczne wprost naszyjniki, mam kilka z nich oraz ochotę na więcej! Uwielbiam ręcznie robioną ceramikę –każda jest inna! Bo szkliwo za każdym razem pracuje ciut inaczej, bo piec inaczej wypalił. To tak jak z chlebami – nie da się upiec dwóch identycznych. Mogą być co najwyżej bardzo podobne.


Ja nie jestem specjalnie utalentowana. W pewien sposób realizuję się robiąc domowe przetwory – dżemy, powidła, chutneye śliwkowe (najlepsze!), syrop z kwiatów czarnego bzu, zwany pieszczotliwie bzianką – doskonały do herbaty, chętnie grzybki jesienią. Wiem co jem – kontroluję ilość cukru jaki dodaję no i nie wrzucam tam żadnej chemii. Hitem ostatniego sezonu były truskawki z geranium – podeszłam do tego przepisu z olbrzymią ilością podejrzliwości i wypróbowałam go tylko na wyraźne żądanie koleżanki. Tymczasem efekt był zadziwiający – geranium nie było wyczuwalne za pierwszym skosztowaniem, gdybym nie wiedziała że to to, nigdy bym nie odgadła tego składnika. Banalne (choć jakże lubiane!) truskawki stały się lekko tajemniczym, niejednoznacznym i całkiem wyrafinowanym przysmaczkiem.


Dodatkowo, trochę zajmuję się – rzadziej niż bym chciała – decoupagem. Z jednej strony to jest łatwe: nie wymaga lat nauki i praktyki jak malarstwo czy rzeźbiarstwo, nie trzeba ćwiczyć perspektywy ani pewności ręki, wystarczy „tylko” zakomponować pracę, także pod względem kolorystycznym, To oczywiście też można zrobić dobrze, źle, lub zupełnie fatalnie lecz podtrzymuję opinię, że ma się to nijak do namalowania przyzwoitego obrazu olejnego (który nie jest abstrakcją ;) Niby to łatwe, ale też można popsuć wiele rzeczy. Nie jestem specjalnie sprawna manualna, moje serwetki, których używam do ozdoby, w trakcie pokrywania ich warstwą kleju rolują się, robią się na nich zmarszczki lub wręcz dziury. Żadna z moich prac nie jest wychuchanym cacuszkiem, na każdej widać walkę i znój. Ale i tak je lubię robić !

czwartek, 31 marca 2011

Chleb żytni razowy pieczony na zakwasie



Jakiś czas temu zaczęłam piec chleby. Kupiłam maszynę do pieczenia chleba i książkę traktującą o przepisach do takiej maszyny. Rzecz wyglądała bardzo prosto: wsypujesz suche składniki (mąkę pszenną czy żytnią, lub mieszanki w odpowiednich proporcjach – zależnie od przepisu, prażone ziarenka, drożdże instant), dolewasz wody, programujesz maszynę i już. Nic Cię więcej nie interesuje. Dodatkową funkcją było to, że można taką maszynę zaprogramować wieczorem tak, aby rozpoczęła mieszanie ciasta i wypiek rano – tak, aby można było mieć świeży chlebek na śniadanie. Tyle teorii. W praktyce – użyłam maszyny jakieś 5 razy, po czym rozpoczęła się w naszym domu era chlebów pieczonych na zakwasie. Całą wiedzę na ten temat znalazłam na absolutnie fantastycznej stronie Małgorzaty Zielińskiej. Można tam znaleźć informacje zarówno o tym jak wytworzyć, a następnie prawidłowo przechowywać zakwas, jak i całą masę przepisów – na całkiem proste i dość skomplikowane chleby. Przyznam, że jestem dopiero na początku ‘chlebowej” drogi – na przykład nie upiekłam jeszcze nigdy chleba „luzem”, czyli bochenka chleba. Piekę tylko w formie. Chleb pieczony na zakwasie ma się nijak do chleba drożdżowego. Po pierwsze jest dużo dłużej świeży – ostatni chleb upieczony przez mojego narzeczonego, jedzony piątego dnia po wypieku był równie smaczny i świeży, co pierwszego dnia. Ani nie wysechł, ani nie spleśniał. Marzenie! Także smak domowego chleba jest znacząco odmienny od smaku przemysłowo wypiekanych chlebów, jakie możemy kupić w sklepach spożywczych. Ten smak, to po prostu bajka, obłęd i szaleństwo! Żaden „kupny” chleb się z nim nie równa. Nie bez znaczenia dla mojej motywacji „piekarniczej” pozostaje fakt, że taki chleb jest po prostu bardzo zdrowy. W przeciwieństwie do wypieków przemysłowych nie zawiera przyspieszaczy, spulchniaczy, poprawiaczy smaku, za to ma masę błonnika. Jeśli mój chleb ma klasyczną, brązową barwę właściwą dla razowego pieczywa, to dlatego że istotnie do jego zrobienia użyłam mąki żytniej z pełnego przemiału. Natomiast piekarnie niejednokrotnie osiągają ten efekt kolorystyczny dodając do ciasta syropu karmelowego. Tak więc jemy wtedy chleb pszeniczny, z pszenicy oczyszczonej, która właściwie nie zawiera już żadnych „pożyteczności”, zafarbowany syropem tak, aby oszukać odbiorcę, że jest to chleb razowy – w domyśle – ten zdrowszy. Dodatkowo, syrop karmelowy to przecież cukier, a więc spożywamy dodatkowe kalorie. Jak pisze Katarzyna Bosacka w jednym ze swoich fantastycznych artykułów dla „Wysokich Obcasów” – chleb to nie jest jakaś popierdółka. Warto go przeczytać! Jak byłam ostatnio w Krakowie to po prostu musiałam kupić opisywany w tym artykule chleb prądnicki i powiem, że jest przesmaczny. Także jego trwałość nie pozostawia nic do życzenia – zachował świeżość przez parę dni. My pieczemy głównie z mąki żytniej z pełnego przemiału. Taka mąka jest tak gruba, że wygląda właściwie jak otręby. Jest zarazem bardzo ciężka, więc trudnej wyrasta. Aby więc nasze chleby zyskiwały na puszystości, mieszamy razową żytnią z mąką orkiszową. Do tego zazwyczaj dodaję ziarna siemienia lnianego, słonecznika i dyni. Chleb z mąki razowej, pieczony na zakwasie jest bardzo sycący, aby się najeść wystarczą dwie jego kromki. Na koniec pokażę zdjęcie naszego chleba. Do wypieków używamy glinianej, nieszkliwionej formy – chleb w niej wygodnie wyrasta.



środa, 30 marca 2011

Jak uporządkować kolczyki?

Jednym z moich ulubionych blogów jest Jagodowy Zagajnik. Ita, która go prowadzi, wprawia mnie w pomieszanie podziwu i zazdrości. Umie pięknie odnawiać/postarzać meble, szyje, fantastycznie (sądząc ze zdjęć) gotuje i piecze, ma niebywałe wyczucie kolorystyki i kompozycji a wszystko robi sama. Nawet fotel tapicerowała włanoręcznie! Dla mnie to póki co wyższa szkoła jazdy, ale jednym pomysłem się zainteresowałam. Mowa o siatce rozpiętej na ozdobnej ramie – może to służyć do tworzenia coraz to nowych kompozycji.


Od pewnego czasu szukałam pomysłu jak sensownie, praktycznie i ładnie „zagospodarować” moje kolczyki, tak aby były łatwo dostępne, a nie kłębiły się pozaczepiane o siebie w jakimś pudełku. Postanowiłam więc pomysł z raną zaadaptować do własnych potrzeb – pokazałam notkę swojemu narzeczonemu i.. za parę dni powstało takie oto coś:


W piwnicy odnaleziono starą ramkę w kawałkach. Została oczyszczona i sklejona, potem zaś rozpięto na niej kawałek siatki (też piwniczna zdobycz). Zrobiłam selekcję kolczyków, te nielubiane, nienoszone oddałam, zaś co zostało -powiesiłam.


Jestem bardzo zadowolona z tej ramki :)

wtorek, 29 marca 2011

Po dwuletniej przerwie..







Chciałam pokazać zdjęcia odnowionej przez nas komódki. Ot, zwykła podniszczona sosnowa komódka. A może szafka? Została zeszlifowana, pokryta niedbale białą farbą podkładową, a na koniec ozdobiłam ją wycinkami z serwetek w technice decoupage. Bardzo ją lubimy teraz :)