piątek, 17 lutego 2012

Trudna sztuka robienia zdjęć

Kiedy oglądam blogi innych osób, na przykład ten, lub ten, lub też ten, nie mówiąc zaś już o tym (bo to fotoblog osoby, która od lat zajmuje się fotografią) to z przyjemnością oglądam zdjęcia, obrazujące notkę. Z reguły te fotografię są naprawdę udane!
Nasze zaś zdjęcia są jakieś ciemne, nieostre i w ogóle nie w klimacie, ale trudno. Pokażę, bo póki co lepszych zrobić nie umiem... (wiem wiem, trzeba ćwiczyć)
Kilka osób poprosiło mnie o wstawienie zdjęcia kociego posłanka w całej jego okazałości, bo podobno nic nie widać.
Bardzo proszę, oto posłanko po kilku dniach użytkowania. Jest już więc lekko zakłaczone.
Te tasiemki latające z tyłu to troczki, którymi przywiązuje posłanko do kaloryfera. Podczas mrozów, jakich ostatnio doświadczyliśmy, miejscówka ta cieszyła się pewną popularnością wśród naszych kotów.



Lekko deprymuje mnie fakt, że coś, czemu poświęciłam tyle czasu i strań, prezentuje się jako taka wymemłana cokolwiek szmata..

poniedziałek, 13 lutego 2012

"Apetyczna panna Dahl"

Zdjęcie pobrałam ze strony wydawnictwa Filo, które jest wydawcą tej publikacji

Jakiś czas temu kupiłam sobie książkę kucharską pod tytułem „Apetyczna panna Dahl”, autorstwa owej panny Dahl, która zaiste jest apetyczna. W Internecie można znaleźć multum jej fotografii, zarówno w wersji XXL, jak i XS. W obydwu wcieleniach jest równie apetyczna : )
Apetyczna jest również jej książka, ładnie wydana, w twardej oprawie, szyta – nie klejona; mam nadzieję że będzie trwała i nie zniszczy się zbyt szybko. Uwagę zwracają świetne zdjęcia w ulubionej przeze mnie stylizacji – lekko niedbałej, bezpretensjonalnej, pełnej uroku i świeżości. Jeśli sztućce, to stare, srebrne, z lekką patyną. Jeśli półmisek, to solidny, fajansowy, ręcznie malowany. Jeśli stół, to drewniany, solidny, lekko podniszczony od ciągłego używania. Autorem zdjęć jest Jan Baldwin
Książkę przegląda się z dużą przyjemnością. Gruby, mięsisty papier retro i ładny skład. A autorka ma duże poczucie humoru i dystans do siebie, zaś o jedzeniu pisze ze znawstwem i miłością. We wstępie czytamy:
„Nie jestem wielkim autorytetem w żadnej dziedzinie, ale czuję się uprawniona, żeby mówić o jedzeniu. Umiem jeść. W swoim życiu bywałam krągła jak modelka Rubensa,a kiedy indziej zostawał ze mnie cień człowieka. Waga i problem jej utrzymania zajmuje uwagę mnóstwa osób, a że na ich oczach straciłam parę kilogramów, nie wahają się mnie o to pytać” . Istotnie kwestia utrzymania szczupłej sylwetki, a przy tym możliwość czerpania przyjemności z jedzenia jest zagadką, nad którą biedzi się wiele osób, w tym i ja. Sophie ujęła mnie mówiąc, że można jeść ze smakiem, a przy tym cieszyć się swoją figurą. W niespiesznej retrospektywie opowiada o swoim dążeniu do harmonii w życiu, w tym zaś o poszukiwaniu harmonii i umiaru w jedzeniu. Ważnym dla mnie zagadnieniem, na który panna Dahl również kładzie nacisk, jest nie tylko ile jemy i jak to smakuje, ale co jemy. Skąd pochodzi żywność, którą kupuje? Czy jest zdrowa? Czy jajka które jem, są od kur, które wolno biegały po podwórku, czy od nieszczęśniczek z przemysłowego chowu? Sophie zachęca, aby kupować żywność od miejscowych producentów, jak najmniej przetworzoną, by jeść z umiarem, smacznie i bez poczucia winy. Czytałam to z niekłamaną przyjemnością.

Niemniej jednak mam kilka uwag dla użytkowników – a nie tylko czytelników tej książki. Kupując książkę kucharską mam zwyczaj uważnie czytać ją całą, po odstawieniu na półkę sięgać zaś do niej od czasu do czasu, szukając podpowiedzi lub inspiracji. Pomocny wtedy jest indeks tematyczny, porządkujący przepisy według kategorii. Kiedy szukam przepisu na zupę, patrzę w indeksie pod „zupa”. W indeksie omawianej książki pod „zupa” występuje: zupa kasztanowo-grzybowa, zupa pasternakowi Hollersa z curry, zupa rybna Hortense, zupa krem z kroszku, zupa z sałaty Teddy.

Natomiast francuska zupa cebulowa występuje pod „cebula”, barszcz czerwony/chłodnik jakoś poniżej „bananów”, zupa z cukinii i rukwi wodnej też nie jest pod „zupa”. O, jest jeszcze zupa szparagowa z parmezanem, zupa szpinakowa z kaszą jęczmienną i one również w indeksie znajdują się zupełnie gdzie indziej niż „zupa”. Na podstawie tego przykłądu uważam, że indeksu w procesie wydawniczym nie sprawdził praktyk. A w przypadku książki kucharskiej, jak mi się wydaje, redakcja polega nie tylko na wygładzeniu tekstu, ale i na sprawdzeniu, jak się z owej książki korzysta w praktyce. Czy indeks jest faktyczną wskazówką i czy przepisy zawierają wszelkie niezbędne informacje. Niestety ja trafiłam na brak w pierwszym z brzegu przepisie, który chciałam zrealizować. Na stronie 102 widnieje przepis na „Zupę pasternakową Hollersa z curry”. W lewej kolumnie wyszczególnione są składniki, które niezbędne będą do wykonania owej zupy. Wymieniono cebulę, czosnek, oliwę itp., ale brak jest.. pasternaku. Nie będę przeszukiwać całej książki tropiąc błędy, bo nie z taką intencją ją kupiłam. Kupiłam ją dla przyjemności. I jeszcze raz napiszę: czyta się ją i ogląda bardzo miło, ale użytkuje… gorzej.



Mam maszynę!

Dostałam w prezencie od męża maszynę do szycia marki Silver Crest, dostępną (od czasu do czasu) w Lidlu. Do jej głównych atutów należą przystępna cena i łatwość obsługi. Bardziej szczegółową recenzję tej maszyny znajdziecie na blogu Marchewkowej - jednym z moich ulubionych krawieckich blogów, który stał się dla mnie inspiracją, aby zacząć szyć.




W moim domu rodzinnym nie było tradycji krawieckich – nikt nigdy nie uczył mnie, jak się nawleka nitkę między te wszystkie wichajstry maszyny, albo jak się wyjmuje/wkłada bębenek, już nie mówiąc o tym, jak na niego nawinąć nitkę za pomocą maszyny (a nie ręcznie ;) Było to dla mnie wyzwanie. Lektura instrukcji obsługi niespecjalnie rozjaśniła mi w głowie, jako że pisana została przedziwną polszczyzną, mam wrażenie że było to tłumaczenie za pomocą Google Translator.


Z pomocą przyszła koleżanka, która wpadła z wizytą i pokazała „na szybko” co i jak. Jako drugą z moich wprawek(o pierwszej będzie w innej notce) postanowiłam uszyć posłanko na kaloryfer, które będzie można do niego przywiązać. Zimą kaloryfer cieszy się sporym wzięciem u mojej kociej ferajny, ale kocyk który na nim leżał, co i rusz spadał i rozgoryczone koty nie mogły korzystać ze swojej ulubionej miejscówki (było im za twardo? za ciepło?). Zaplanowałam uszycie posłanka w kształcie prostokąta, uznałam że dam sobie z tym radę. Na fali ambicji zaś postanowiłam dodać aplikacje w kształcie kotów.


Znalazłam w Internecie odpowiednie wzory, wydrukowałam je, powiększyłam na ksero, przykleiłam do kartonu, wycięłam i mam : )



Odrysowałam kotki na materiale za pomocą resztki mydła, wyciełam i przyszyłam. Niestety, nie udało mi się do końca, porządnie i równo przyszyć aplikacji maszyną, nie mam tak sprawnych rąk aby odpowiednio obracać materiałem (szczególnie łapki były trudne). Obleciałam więc calość ręcznie.



Do wypełnienia posłanka potrzebny był mi, oczywiście, wypełniacz. W celu jego nabycia udałam się do pobliskiego lumpeksu, gdzie w przyjemnej cenie, drogą kupna, pozyskałam poduszkę, którą uprałam, po wysuszeniu rozprułam i pobrałam odpowiednią ilość wypełniacza.


Kiedy poszłam do pobliskiej pasmanterii, aby kupić troczki, uległam pokusie i nabyłam również taką oto poduszeczkę na szpilki.




Nie obyło się bez przygód. Kiedy przyszyłam troczki i przewróciłam posłanko na drugą (prawą) stronę, okazało się że troczki zostały w środku.. musiałam pruć i przeszywać. Ale się udało. Trochę jest krzywo, ale koty nie narzekają i korzystają. A posłanko, przywiązane troczkami do kaloryfera, nie spada :)
Ja zaś ćwiczyłam nawlekać nitkę, nawijać nitkę na bębenek, prowadzić równo szew (to mi wyszło dosyć słabo…) i inne techniczne czynności, które są krawieckim przedszkolem, ale bez których szyć się nie da : P